piątek, 23 września 2011

Joanna Brouk - Sounds of the Sea


Joanna Brouk - Sound of the Sea
Hummingbird Productions
1990



Istnieją na Ziemi miejsca niezbadane, niedotknięte ludzką dłonią i nieskażone wzrokiem homo sapiens. To już trzy razy nie. Nie wiem czy udźwignę taki ciężar. Z całą pewnością takim nieodkrytym skarbem, na który polują nie somalijscy a wysoko rozwinięci piraci, posiadający na swych łodziach nowoczesny sprzęt, z przeglądarkę Google na czele (z drugiej strony nic tak nie przemawia do drugiej osoby jak wycelowany prosto w niego karabin), są głębiny światowych oceanów i mórz. Wcale nie cieszy mnie fakt, że zamiast eksplorowania tych przestrzeni, niczym córka przeczesująca włosy na głowie ojca szukająca nieodkrytych przez naukę żyjątek, gatunek ludzki wędruje w stronę planet i gwiazd. Próby te należy uznać za żałosne, bo w ciągu półwiecza lotów w kosmos udało się nam jedynie stanąć na Księżycu, chociaż i ten zdawałoby się niepodważalny fakt jest kwestią sporną. Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem; mnie wtedy na tym ziemskim łez padole nie było. Dziele się tylko moją opinią, a ta brzmi: nie musisz człowieku marzyć o wędrówce do gwiazd, bo nie jesteś i nie będziesz drugim Mickiewiczem. Zapisz się do jakiejś organizacji ekologicznej typu Greenpeace (jej przedstawiciele mieszkają na krakowskim rynku, śpią u Wierzynka i sprzedają podrabiany bursztyn w Sukiennicach, tłumacząc i przekonując potencjalnego klienta, że tego roku Morze Kaspijskie wypluło cztery garnce szlachetnego kamienia) bądź też skumaj się z Żydami, a na pewno uda ci się odkryć dwie nowe rzeczy: po pierwsze, szybko zorientujesz się, że pieniądze rzeczywiście idą jak woda, a po drugie, aby poznać głębiny oceanów i mórz wystarczy bilet lotniczy na Mariany, pożyczona płaskodenna łódź z bocznymi pływakami od kumpla Cejrowskiego i te cztery garnce bursztynu, które owiniesz sobie wokół szyi. Rzuć się wtedy w głębię niepoznanego. 

Nie obiecuję, że cokolwiek zobaczysz. Skoro nie dostrzegasz takich drobnostek jak zwilżonych kobiecych warg, młodego handlowca sprzedającego ci używane ubranie ubrane w metkę: nowość oraz pryszczy na dupie, to nie dziw się, że ludzie i zwierzęta traktują cię jak ułomnego i odszczepieńca. Nic nie zobaczysz! Co z tego, że baterie Duracell działają do 40% dłużej niż zwykłe baterie alkaliczne. Nie zdążysz dotrzeć do głębokości 10 tysięcy metrów, a te już przestaną działać. Człowiek to nie drętwa kalifornijska, która w swoich narządach elektrycznych potrafi wytworzyć napięcie rzędu 50V i posiada moc ok. 1kW. Morze nie jest dla idiotów - stworzenia tam żyjące nie będą tolerować intruzów z czterema kończynami i owłosioną twarzą, o poziomie inteligencji dorównującemu gupikowi czy leszczowi. Tylko wybrani mogą pozwolić sobie na "prawdziwe" zanurzenie, poddać się tej sile, płynąć z Golfsztromem przez bogaty świat Oceanu Atlantyckiego. Zejdźmy do podwodnego podziemia, jak przed pięćdziesięcioma laty Walsh i Piccard, stwórzmy własny Trieste i nie bójmy się przeciwności, uderzających w ściany batyskafu rekinów młotów, płaszczek i węgorzy, rosnącego ciśnienia i ciemności. To już znamy. Bójmy się tego co niepoznane.

Dwa lata po tym, gdy w Warszawie przyszła na świat polska Dżołana (1979), po drugiej stronie Atlantyku od dobrych kilkunastu lat uniwersyteckie sale i ławy zdobywał kulturowy ruch New Age. Zabawne, że w materii zyskiwania nowych dusz przez popularne w danym momencie ruchy i wynalazki nic a nic się nie zmieniło. Od prehistorycznych wierzeń w siłę Słońca i zbawicielskie moce białego człowieka aż po chrześcijaństwo, scjentologów i Facebooka - ludzie nadal poddają się wszelkiego rodzaju prądom i trendom nierzadko płynąc z nimi niczym śnięte ryby. Wróćmy jednak do roku 1981, gdy w USA, przesiąkniętym nową ideologią, powstają pierwsze projekty muzyczne związane z new age. Chociaż jej korzenie sięgają lat 70. i freejazzowych eksperymentów, to największe sukcesy muzyka ta zaczęła odnosić w latach 80. i 90. Połączenie instrumentalnych kompozycji, ambientalnych przestrzeni z elektronicznymi zabawkami, odpowiednio modulowanymi przez nie-zmechanizowane ludzkie palce, pozwoliło przenieść wizję lepszej przyszłości i uwielbienia dla otaczającego nas świata w ocean dźwięków, zamknięty w kapsule czasu, nie rozpuszczającej się w żołądku tylko w narządach słuchu. Obecna od kilkunastu lat na falach KPFA Radio Station, prowadziła audycję muzyczną Ode to Gravity, gdzie rozmawiała z takimi mistrzami muzycznego minimalizmu jak Steve Reich. Panegiryki wysławiające naturę, przekraczające ziemską grawitację i prędkość światła, jak włoskie neutrina, to specjalność jednej kobiety - Joanny Brouk.

Siedząc na mokrej od fal skale, medytując i uprawiając jogę przekazaną nam przez istoty z kosmosu ciężko zauważyć wyłaniającą się z morskiej, turkusowej cieczy istotę. Zobaczyć to jedno, nazwać to drugie. Kobieta i dół ma ogon - to typowo polskie wyobrażenie o tej istocie, utrwalane przez Super Express i narodowy system oświaty, dla którego najlepszym rozwiązaniem byłoby ogromne tsunami zatapiające tępe i  "tęgie" głowy. Ta postać zbliżająca się do nas to syrena. Niestety nie ta warszawska. Bardziej podobna do Lary Cox niż do Daryl Hannah. Dotyka, pieści i muska śliskim ogonem zmęczone ciało, mimo że jest z włókna węglowego. W końcu bierze nas w swoje silne ramiona, naszpikowane zielonym podwodnym zielskiem, jak u Bena Johnsona w Seulu, i zabiera do siebie. Ona stanie się przewodnikiem. Ona będzie światłem dla naszych oczu.

Amerykanka tworzyła już w latach 70., a niektóre dzieła można było usłyszeć w jej audycji, ale to właśnie na początku lat 80. (dokładnie w 1981) dzięki oficynie Hummingbird Productions udało się nagrać pierwszą kasetę. Jednak przygoda ta nietrwała długo. Oficjalnie: pięć kaset. A na nich muzyka do wywoływania spokoju. Zgodnie z new age'owską tradycją, Brouk na nagranej w 1983 roku kasecie (wydanej dopiero w roku 1990) umieszcza kojące dźwięki, moog'owe syntezatory obok wkręcających się niczym wodorosty w silnik motorówki partii fletu nadających tej muzyce tajemniczego i dziewiczego zarazem charakteru. Pęcherzyki tlenu widoczne jeszcze w strefie otwartej toni wodnej unoszą się ku górze wraz z melodią wygrywaną przez pianino. Myślę, że muzykę z Sounds of the Sea szczególnie upodobają sobie miłośnicy Ennio Morricone, gdyż te dwanaście utworów, w szczególności Aurora, świetnie wyglądałoby na ścieżce dźwiękowej filmu Misja. Zresztą, podobnie jak w większości filmowych score'ów, tak i tu mamy w zasadzie jeden główny motyw, wygrywany na flecie, który stanowi szkielet całego dzieła. W The Nymph Rising, Calling the Sailor, wzniosły wokal Brouk wciela się w wodną nimfę zapraszającą żeglarzy.

W porównaniu do niedawno wznowionej Science of the Sea Jürgena Müllera, na wydawnictwie Amerykanki nie odnajdziemy nawiązań do kosmiche musik - jej muzyka jest bardziej introwertyczna, bliska ciszy i  potrafiąca z jednego dźwięku wydobyć to, co innym nie udaje się w całej partyturze. Niezwykle trafnie wypada tu porównanie do morskich głębin - tych niezgłębionych przestrzeni, które wypełnia pozorna cisza, mająca więcej do powiedzenia niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Tę zagadkowość i trudności w dotarciu trzeba także odnieść do wydawnictw Joanny Brouk - cztery pozostałe kasety tej wpływowej osoby są w praktyce nie do zdobycia, oprócz tu opisywanej. Fascynację oceanicznymi i morskimi wodami na przełomie lat 80. wypada traktować jako konsekwencję rozwoju ruchu ekologicznego i podejmowanych przezeń akcji typu projekt AHAB czy antynuklearnych wypraw pod banderą Rainbow Warrior. Bóg ubrany w szaty natury - ruchowi new age blisko do panteizmu, więc nie dziwmy się, że i muzyka została oczarowana  takimi ideami.


Pewnie któregoś dnia uda się człowiekowi poznać każdy ziemski zakamarek. Daję wtedy zielone światło wszystkim, którzy nadzieję ludzkości widzą w bezlitośnie zimnym kosmosie. Bo ja ludzkości nie daję żadnych szans. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz