niedziela, 23 czerwca 2013

Wakacje przysłonięte chmurami pt. 11


BARBADOS ALBO NIE

Organizm dawał mi do zrozumienia, że w cieniu jest tak około 35 stopni. Leżę właśnie pod kokosową palmą ryzykując rozstrzaszkanie czaszki na milion pojedynczych kawałków. Między zębami mam wiórka kokosowe i resztki orzechów z hotelowej recepcji. Zostałem zaproszony do wzięcia udziału w seminarium na miejscowym uniwersytecie nt. realizmu magicznego w katalogach chłodnictwa. Nie udało mi sie dotrzeć na czas. Nie żebym zrobił to perfidnie i z góry zaplanował. Czasami jednak coś w życiu nie wychodzi. Miejsce, w którym teraz jestem nie jest podobne do niczego, co kiedykolwiek widziałem. Przypomina raczej ogromny wywar z nieosiągalną dla ludzkiego oka gamą kolorów, czyniąc z człowieka niewolnika. 

Zbliża się kobieta o mlecznej karnacji. Na jej widok reaguję podnieceniem. Dawno mi już tak nie stanął. Związuje mi ręce i nogi. Odprawia modły: 

NEPO PU YM STHGOUHT
LLET EM FI UOY EES
EMOS GNINAEM

Podpala mnie. Za kilka godzin Niedotykalni będą zbierać moje złote zęby. 

***

Dobra ta herbata...

sobota, 22 czerwca 2013

Julian Lynch - Lines


Julian Lynch - Lines
Underwater Peoples
2013

Nie będę ukrywał, że uwielbiam tego muzyka. Za miszmasz, który słyszę na każdym jego albumie począwszy od cd-ru Birthday. Powie kto: przecież to nic takiego - spalona słońcem psychodelia zatopiona w nie wyszukanym amerykańskim folku, bez błyskotek, wręcz suchym. Tyle razy napisano: że słychać tu wpływy orientu, zamiłowanie do amerykańskiego jazzu z lat 50. i 60., swoje piętno odcisnęła Mata Hari i podróż do Indii. Dobra, dobra... Lynch po raz kolejny nie stworzył nic rewolucyjnego, ale dla mnie jest bohaterem i jednym z niewielu współczesnych artystów, w którego muzyczny zmysł ślepo wierzę. Kocham ten mikroklimat, baśniowy, czasami duszny, czasem niezwykle subtelny, gdy w krótkich instrumentalnych utworach chwyta za gardło (takie North Line mógłbym słuchać non stop). Pojawia się więcej saksofonu współpracującego z klarnetem, wyczarowujących magię w Yawning czy w najmocniej przypominającym utwory z Mare, zamykającym Shadow. Tytułowe Lines łączy prostotę z delikatną elektroniką - coś w stylu Garden 6, czyli jednego z moich ulubionych utworów Lyncha. Ujmujący jest fakt, że każdy utwór na Lines przynosi coś zupełnie innego, nie ma utartego szablonu. Nie jestem w stanie rzucać argumentów świadczących o wielkości tej płyty. Nie da się, bo takowych nie ma. Po prostu, to sprawa czysto indywidualna. Wiem, że za kilka lat z przyjemnością do niej wrócę. Tak jak i do poprzednich albumów.

Ocena: +8/10